Największy problem branży mody to ja i Ty!
Od tysięcy lat „człowiek rozumny” ma do okrycia przed chłodem, słońcem i wzrokiem współplemieńców tylko jedno jedyne ciało.Nie przybyło nam rąk, nóg, ani wcieleń – choć nasze garderoby świadczą o czymś
zgoła przeciwnym.
Kupujemy coraz więcej. Według raportu PKO Bank Polski o branży odzieżowej, roczne wydatki polskich gospodarstw domowych na ubrania wzrosły od 2007r. do 2015r. o 53% – to największa dynamika odnotowana w krajach UE. W 2018 r. przeciętnie każdy z nas wydał na odzież 1300 PLN.
Globalnie, w latach 2000-2014, podwoiliśmy produkcję odzieży z wynikiem 100 miliardów sztuk rocznie. Oznacza to średnio 14 nowych ubrań w roku dla każdego mieszkańca planety. Jeśli ta dwucyfrowa liczba nie szokuje, pomyślmy o miliardach ludzi, których nie stać nawet na jedną rzecz i Amerykanach, którzy w 2018r. kupili średnio 70 nowych ubrań na osobę.
Jak zatem zmienił się nasz stosunek do mody i gdzie szukać przyczyn przepełnionych szaf?
Nasze mamy i babcie potrafiły tygodniami polować na wymarzoną tkaninę na sukienkę albo odbywać daleką podróż po upragniony zimowy płaszcz. Takie odzieżowe zdobycze noszono potem przez lata, starannie pielęgnowano i często oddawano w spadku kolejnym pokoleniom. Sama w czasach licealnych nosiłam ukochane sztruksy po mamie, dopóki nie zrobiły się niemal przezroczyste. Ubrania miały wartość i towarzyszyły nam latami.
Zmiany przyszły wraz z możliwościami znacznego obniżenia kosztów produkcji odzieży, dzięki przeniesieniu jej na zamorskie rynki z tanią siłą roboczą. Chiny, Bangladesz, Indie, Wietnam – oto najwięksi eksporterzy odzieży, którzy stanowią tylko fragment tej układanki.
Dużo wcześniej było zwycięstwo masowej mody prêt-à-porter (oznaczającej ubrania gotowe do noszenia), która wyparła haute couture (wysokie krawiectwo) i szycie na miarę. Większa dostępność towaru jednak nie zawsze oznacza nadmierne zakupy. Mimo, że stać nas- mieszkańców bogatej Północy- na sto bochenków chleba, zwykle kupujemy tyle, ile zdołamy zjeść. Nie mamy też w domach stosu zapasowych dywanów na różne okazje. Tymczasem choć ubrań w szafach starczyłoby nam do końca życia, nie opuszcza nas uczucie niedosytu. Moda to bowiem strefa odcięta od logiki i prawdziwe królestwo emocji!
Firmy odzieżowe zbudowały swoje imperia szczelnie wypełniając przestrzeń między naszą potrzebą przynależności do grupy, a pragnieniem wyróżnienia się. Kupujemy, bo marzymy o uznaniu i akceptacji, aspirujemy do lepszego życia i chcemy być postrzegani jako członkowie określonej kasty. Ile w tym naszej niepewności i lęku przed odrzuceniem, pozostaje kwestią psychologicznych rozważań.
Marki modowe wiedzą jedno: szybka moda to szybki pieniądz!Dlatego dwa sezony to przeszłość i teraz nowy towar trafia do sklepów kilka razy w tygodniu, a projektanci tworzą nawet 12 kolekcji w roku. Wakacje! Powrót do szkoły! Walentynki! Boże Narodzenie! Karnawał! Oto niekończące się preteksty do zakupów. Nade wszystko kochamy jednak promocje, przeceny i wyprzedaże – to one najszybciej otwierają nasze portfele. Według raportu KPMG pt. Rynek mody w Polsce (z listopada 2019 roku) okazje cenowe i produktowe są najważniejszym czynnikiem decyzyjnym dla 59% Polaków. Nie dziwi zatem całoroczne szaleństwo zakupów z kulminacją w Black Friday.
Kto nas tak nakręca?
Swoją niebagatelną rolę odgrywa Internet i media społecznościowe z rzeszą celebrytów pozujących codziennie w innych outfitach. Ich starannie budowany wizerunek i dopracowane sesje, wielu bierze za spontaniczne kadry z życia. Podnosi się poprzeczka i rośnie presja. W medialnych zawodach profesjonalizm czasem liczy się mniej niż tytuł ikony stylu, cokolwiek to dziś oznacza. My też coraz chętniej pokazujemy się światu licząc na serduszka i lajki. Wygląd stał się naszą obsesją, w której ubrania grają ważną rolę.
Efekt to kompulsywne zakupy i łapczywe karmienie się nowymi trendami. Oto kwintesencja Fast Fashion, czyli tzw. szybkiej mody. Choć dostępna za grosze,odciska potężny negatywny ślad na wielu poziomach. Zniszczenie środowiska, współczesne niewolnictwo i góry odzieżowych śmieci to tylko niektóre z nich.
Coraz więcej osób dostrzega jednak absurd obecnego systemu mody i uzmysławia sobie, że w rozpędzonej spirali zakupów nowe rzeczy cieszą coraz krócej, a wszelki nadmiar przytłacza. Moda nigdy nie będzie zrównoważona i odpowiedzialna, jeśli my – jej codzienni użytkownicy – pozostaniemy niezrównoważeni i nieodpowiedzialni.
Możemy kupować tylko ubrania z drugiej ręki, albo te szyte lokalnie z organicznej bawełny i barwione ziołami. Pytanie jednak brzmi: jak często ulegniemy pokusie nowych zakupów. Jak mocna będzie w nas potrzeba odświeżania garderoby i pokazywania się stale w czymś nowym i modnym.
Jak się opanować?
Z pomocą przychodzi koncepcja minimalizmu i przekonanie, że mniej naprawdę znaczy więcej. Więcej czasu, przestrzeni, uważności. Lepszą jakość i styl. Wreszcie przeniesienie uwagi z rzeczy na relacje i doświadczenia. A dla najwytrwalszych praktyków nawet szczęście.
Ja i Ty mamy wybór. Możemy być sterowanymi konsumentami, łapanymi w zakupowe pułapki i każdy sezonowy trend. Możemy myślą, mową i portfelem tuczyć modowy biznes. Z drugiego miejsca, wepchnąć go na sam szczyt globalnych trucicieli świata.
Jeśli jednak nie chcemy takiej wersji świata, czas chwycić za hamulec bezpieczeństwa i wyskoczyć z pędzącego pociągu. Wówczas to my staniemy się globalnym problemem dla branży mody, bo zażądamy zmian. Ten proces już trwa i nawet najwięksi gracze zaczynają się bać. Na przykład prezes H&M Karl-Johan Persson (miliarder, wnuk założyciela koncernu) mocno ubolewa nad ruchami ekologicznymi, które apelują o ograniczenie konsumpcji w kontekście katastrofy klimatycznej. Straszy tragicznymi konsekwencjami społecznymi zmniejszenia zakupów ubrań, twierdząc, że „innowacje środowiskowe, energia odnawialna, ulepszone materiały to lepsze sposoby radzenia sobie ze zmianami klimatu niż moratorium na konsumpcję”. Pytanie, czy to kupujemy!