Feminizm i moda. Laurka dla Lu
Celebrowanie to nie jest moja super-moc. Zapominam o rocznicach, tłustych czwartkach i śledzikach, a najbliższym przyjaciołom potrafię składać urodzinowe życzenia miesiąc po właściwej dacie. Słabo, wiem. Na szczęście Mark Zuckerberg i facebook czuwają, dyskretnie przypominając komu i kiedy rzucić się na szyję, albo wysłać zdawkowe „sto lat”. Jak kto woli.
Z Dniem Kobiet też mam drobny kłopot, bo już jako dziewczynka nie kumałam, dlaczego tylko przez jeden dzień w roku chłopcy są jacyś fajniejsi. Z biegiem lat 8 marca zupełnie przestał mnie interesować, za to chłopcy wręcz przeciwnie.
Tym przydługim wstępem próbuję Wam wytłumaczyć, że przez zupełny przypadek publikacja kolejnego wpisu zbiegła się z naszym kobiecym świętem. Postanowiłam coś z tym jednak zrobić. Większość firm namawia nas z tej okazji do zakupów, ja wybrałam chwilę feministyczno-modowej rozkminki.
Czy jestem feministką? No jasne! Jednak z raportu A Study on Feminism, SheKnows Media 2016 wynika, że nie dla wszystkich jest to oczywisty wybór. Aż 23 % kobiet z generacji X (ur. w latach 1965 – 1980) nie identyfikuje się z feminizmem, a 33 % odpowiada „to zależy, nie jestem pewna”. Jedynie 44% kobiet mówi mu zwyczajne TAK.
Nie wiem, jak rozumieją feminizm kobiety, które się od niego odcinają. Kto im go tak obrzydził? Mamy, tatusiowie, szkoła czy religia? Przemocowi towarzysze czy rozpustne koleżanki? Mogę się tylko domyślać, że to brzydkie słowo na „f” drażni niektórych super chłopaków, a przecież my-dziewczyny mamy być miłe, fajne i kobiece, a nie walczące. My tylko chcemy decydować o sobie, dobrze zarabiać i nie przepraszać za to, że żyjemy. Ale że od razu feministki? W życiu! No błagam!
Pewnie na dnie tego oporu przed feminizmem po prostu czai się jakiś lęk, nasz stary kompan na dobre i złe. Może. Żeby nie spekulować dalej, zajmę się lepiej tym, co wiem na pewno.
Dla mnie feminizm to stawianie sobie pytania „A gdzie ja w tym wszystkim?”. Nie wymyśliłam tego sama. To było zdanie-mantra mojej nauczycielki malarstwa i życia- Ludmiły Kowalskiej. Dla przyjaciół niezapomnianej Ciotki Lu. Poznałam ją w pierwszej klasie L.O. na zajęciach plastycznych w MDK, w Gliwickim Ratuszu. I pokochałam od pierwszego spotkania. Charyzmatyczna, szalona, z wielką energią i miłością do ludzi i sztuki. Uczyła tak, jak żyła- z rozmachem i bez ceregieli. Poliglotka. Potrafiła przeklinać w kilku obcych językach i zawsze brzmiało to jak poezja. Była szlachcianką, która doświadczyła wielu okrucieństw wojny. Potem udźwignęła rozwód z despotycznym mężem, samotne macierzyństwo, studia, karierę i rozwój pasji. Ludzie do niej lgnęli, grzali się przy niej, jak przy ognisku. Powtarzała, że prawdziwa dama to ktoś, kto potrafi dogadać się z każdym, w jego własnym języku, bez pogardy i wywyższania. Czasem przy rodowych srebrach, czasem przy wódce w musztardówce. Szalona, wrażliwa i piękna, a jednocześnie twarda realistka. Bardzo dbała o to, by jej młode uczennice nie zostały grzecznymi dziewczynkami. Opowiadała nam pikantne historie o kobiecej sile i nieoczywistych wyborach. Była uosobieniem nowoczesności mimo swoich 60 lat. W czasach nastoletniego buntu, kiedy traci się grunt pod nogami, była dla mnie alfą i omegą. Miałam tajne klucze do pracowni, to był mój azyl. Dodawała odwagi, wzmacniała dobrym słowem i przypominała, by nie zatracić siebie. W miłości, związkach, potem w pracy i macierzyństwie. Ta przyjaźń przetrwała ponad 20 lat, aż do jej śmieci. Chciałam zrobić o niej film. Nie zdążyłam.
No dobra, a gdzie ta moda? Zwłaszcza odpowiedzialna moda i feminizm? Hmm, mnie się to ładnie spina. W obu przypadkach chodzi o świadomość siebie, swoich pragnień i potrzeb. Mądre wybory, karmienie dobrego wilka i poczucie sprawczości. Wolność! Moją i tej dziewczyny, która tysiące kilometrów dalej szyje od świtu do nocy ciuchy dla sieciówek. Jeśli zobaczymy w niej siostrę, albo przynajmniej człowieka, jesteśmy w domu.
Nie dalej jak wczoraj, toczyłam ze studentami gorącą dyskusję o wyzysku w modzie. Padło pytanie, czy ta etyczna moda to nie utopia. Przecież od zawsze biedni pracowali na bogatych. Ot, życie. Trudno się z tym nie zgodzić. Zwłaszcza, że czas się kurczy, planeta ogrzewa i możemy nie zdążyć z tym rajem na ziemi. Jednak zmiany się dzieją. W kilku tematach, jako gatunek na szczycie drabiny ewolucji, zajarzyliśmy, że coś poszło nie tak. Nie rzucamy już ludzi na pożarcie lwom, nie palimy kobiet na stosach, nie wylewamy sików przez okno, a branża futrzarska w Polsce przeżywa właśnie ogromny kryzys (chyba jedyny, który mnie cieszy). Kobiety wywalczyły sobie i córkom prawo do udziału w wyborach (hej, głosujmy zatem!). Możemy nosić spodnie albo mini i mówić NIE na randce. Choć nadal się zdarza, że trzeba tłumaczyć przed sądem, że stringi nie są zaproszeniem do seksu. Nie wierzycie? W 2018 w Irlandii uniewinniono 27 letniego sprawcę gwałtu na 17-latce. Adwokatka oskarżonego przekonała ławę przysięgłych, że ofiara jest sama sobie winna. Miała na sobie koronkowe stringi, czym sprowokowała sprawcę. Zdaniem prawniczki, taka bielizna sugeruje „otwartość” na seks. Szach mat. Nadal nie jesteś feministką?
No właśnie. I aż wierzyć się nie chce, że teraz na tapecie mamy strefy wolne od LGBT. Jak widać długa droga jeszcze przed nami, a etyka przydałaby się w każdej szkole.
Moda. Czy na blogu z modą w tytule wypada mi się przyznać, że moda to tylko zaczepka i pretekst. Interesuje mnie jako zjawisko. Elektryzujący mix kultury, sztuki i biznesu w starciu z człowiekiem i przyrodą. Siły, które nią rządzą. Nasze zawieszenie między potrzebą przynależności, a wyróżniania się. Pęd za nowym, głód świeżej krwi, w kontrze do strachu przed dziwacznością i wytykaniem palcami. Emocje w stylu „czerwona, czy różowa bluzka” to pikuś przy raportach z wgsn’u o nowych technologiach w modzie i makro-trendach w zachowaniach konsumenckich. Ale o tym kiedy indziej.
Wybaczcie chaos, mniej więcej tak wyglądają moje zapiski w dzienniku.
Dobrego Dnia i chwili dla siebie z pytaniem: A gdzie JA w tym wszystkim?!